Kiedyś podczas wakacji, bardzo
dawno temu, nie wynurzyła się spod tafli wody tak jak jej roześmiane koleżanki.
Minęło od tamtego zdarzenia bardzo wiele lat.
Pewnego dnia, kiedy zabłocony Hamlet
brnął przez śnieg sięgający mu do kolan, nie mógł powstrzymać wzbierającego w
nim od czasu śmierci Anny pragnienia zajrzenia do teatru.
Z lekko zabrudzonych okien biło
takie ciepłe, matczyne światło. Widownia milczała, krwistoczerwona kotara
stanowiła pewnego rodzaju obramowanie dla cudownego widoku roztaczającego się
na scenie. Salę spowijał mrok, ale tylko gdzieniegdzie, bo prawdziwe serce tego
miejsca lśniło nieopisanym blaskiem. Kobieta stojąca na scenie była jak
amerykańska telewizja. Piękna, doskonała i plastikowa. Jak pornograficzna
wersja popularnej kreskówki dla dzieci. Cała błyszcząca, świeżo odpakowana.
Poczuł się odurzony tym
wszystkim. Usłyszał coś jak echo muzyki; przepięknej, fałszywej piosenki o
miłości. Nagle zachłysnął się wrażeniem, że oto dane jest mu oglądać szkic
wszechświata. Tutaj, w tym obskurnym zaułku, przed szybą upadającego teatru.
Cholera jasna, pomyślał po chwili.
Nie, to nie mogła być prawda. To fałsz i obłuda. Gdyby ta melodia miała
stanowić odbicie wszystkiego, nie mogłaby być taka piękna.
Jego Anna, jego biedna mała Anna,
która nie dosięgała do najwyższej z półek w swoim mieszkaniu i w tajemnicy
przed rodzicami hodowała dwie białe myszki w ogromnym słoiku na poddaszu,
szepnęła mu coś w tamtej chwili do ucha.
I od tamtej pory nazywał ją w myślach
Ofelią.
0 komentarze:
Prześlij komentarz