Kiedy nastąpił koniec świata nikt się nie spodziewał.
Zginęliśmy wszyscy, wyrwani z codziennej rutyny. Jak się później okazało, góra
też nie była przygotowana na apokalipsę. Święty Piotr u bram niebieskich
zapłakał ze zgrozą, zaskoczony tabunem dusz, żywo domagających się
natychmiastowego wpuszczenia w zaświaty.
Nasza zagłada zaczęła się niepozornie. Ani śladu bomb
atomowych, destrukcyjnych tsunami; inwazji obcych również nie doświadczyłam.
Nie nastąpiło nic z tego, czym przez lata straszyli nas twórcy z Hollywood.
Pewnego ranka po prostu obudziliśmy się w przeświadczeniu, że to nastąpi dzisiaj
i ani dnia później. Ludzie jak w amoku zaczęli spełniać swoje tak zwane
marzenia, świadomi, iż może to być ich ostatnia szansa, by zrobić wszystko, na
co do tej pory nie mieli odwagi. W praktyce objawiało się to masowymi
kradzieżami i wyznawaniem sobie nawzajem miłości, tak jakby innych aspiracji
niż posiadanie bogactwa czy znalezienie kochanka na jedną – no, nawet nie jedną
- noc, nikt nie miał.
Potem każdego zamroczyło, pewnie poupadaliśmy wszyscy na
ziemię.
A następnie obudziliśmy się już tutaj. W przedsionku nieba,
względnie czegokolwiek innego, co nas tam zaraz czeka. Nigdy nie byłam
fanatyczką religijną, więc nie mam pojęcia, czego się spodziewać.
Czeka nas w każdym razie Sąd Ostateczny, tego jesteśmy
pewni.
Jak wspomniałam, było nas całkiem sporo – w owym czasie
liczba nagłych zgonów stanowczo przewyższyła średnią. Naprawdę trudno by było
osądzić nas wszystkich naraz, toteż zostaliśmy usadzeni przy masywnych stołach,
podzieleni alfabetycznie według imion.
Ja, pechowo bezimienna, jako jedyna włóczyłam się pomiędzy
nimi, zastanawiając się, co też się ze mną stanie w najbliższym czasie. W
końcu, zmęczona bezowocną wędrówką, przysiadłam na skraju któregoś z nich.
Oprócz mnie znajdowali się tam sami mężczyźni, wielu
wybitnych osobników, jak szybko zdołałam się zorientować. Przyglądałam im się
przez dłuższą chwilę.
Pewien król o groźnych rysach – dałabym głowę, że widziałam
jego zdjęcie gdzieś w podręczniku z polskiego – rozglądał się niepewnie wokół w
poszukiwaniu swoich rycerzy. Momentalnie uleciała z niego cała groza, z której
zapewne słynął za życia. Teraz wyglądał na tak zagubionego, że nawet zrobiło mi
się go żal, mimo że sama znalazłam się w znacznie gorszej sytuacji.
Naprzeciwko siedział jakiś łysiejący dziad, zawiedziony
istnieniem Wszechświata. Chyba jako jedyny cieszył się, że jego doczesne trudy
zostały zakończone. Jakby czekał na śmierć przez całe swoje życie…
Facet z tatuażami wiercił się niespokojnie, śpiewnym głosem
objaśniając wszystkim, że trafił tam przez przypadek, że przecież tak naprawdę
nazywa się James i wcale nie zamierza czekać na Sąd Ostateczny w towarzystwie
tych frajerów, bo jest od nich bezapelacyjnie lepszy.
Najciekawszy obiekt moich obserwacji zerkał na niego,
wyraźnie zniesmaczony. Nie miał wprawdzie ochoty zaciekle bronić swego imienia,
ale tytułowanie go frajerem jawnie nie przypadło mu do gustu.
Szturchnął mężczyznę po swojej lewej stronie.
Byli do siebie zaskakująco podobni, można by wręcz rzec -
jak ojciec z synem.
Ale nie - uznałam. - Nazywanie syna na swoją cześć zdarza
się tylko w latynoskich telenowelach, nie w prawdziwym życiu.
Domniemany ojciec burknął coś, równie rozeźlony, lecz jego
siwiejący kolega poklepał go uspokajająco.
Osobliwe trio intrygowało mnie na tyle, że można te
odczucia nazwać niezdrową fascynacją, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż
wszyscy znajdowaliśmy się w obliczu zagłady.
Rozpoznawałam ich, niezmiernie mnie to zaskoczyło.
Dwaj mężczyźni w średnim wieku dyskutowali zawzięcie o
czymś, co w skrócie sprowadzało się do określenia “dawne czasy”. Pierwszego z
nich widywałam na plakatach, okładkach płyt i w reklamach. Drugi, jak zdążyłam
się zorientować z rozmowy, w doczesnym świecie trudnił się szeroko zakrojonym
poszukiwaniem przygód.
Trzeci, młody chłopak, był bohaterem napisów na murach.
Nie brzmi to zbyt dostojnie, wiem. Poza bezładem ciemnych
włosów i hipnotyzującym spojrzeniem, nie wyróżniał się niczym szczególnym, a te
przecież nie mogą uchodzić za spektakularne osiągnięcie ich posiadacza. Zresztą
aparycja przysporzyła mu za życia jedynie liczne grono fanek, autorek
wspomnianych napisów.
W różnym wieku, o różnym stopniu zaawansowania
ortograficznego, przy użyciu różnych środków - od kolorowej kredy po
specjalistyczne spraye - bazgrały deklaracje dozgonnych namiętności i rozmaite
obelgi pod jego adresem niemalże na wszystkich ścianach, do jakich tylko miały
dostęp dziewczyny w małej dzielnicy na obrzeżach ich rodzinnego miasta.
Co do jednego zgadzały się wszystkie - był intrygujący, ale
niebezpieczny.
I wszystkie się myliły - był ich niespełnionym ideałem.
Cholernie inteligentny. Oddany swoim przyjaciołom. Inspirujący. Opiekuńczy jak
mało kto. I nieśmiały na swój pokrętny sposób.
A jego uśmiech, choć przeznaczony dla nielicznych, był
nieskalanie czysty.
Kiedy nastąpił koniec świata żałowałam, że już żadnej ze
zgromadzonych na Sądzie Ostatecznym dziewczyn nie będzie dane się o tym
przekonać.
Z pozdrowieniami dla chłopaka z autobusu
0 komentarze:
Prześlij komentarz