wtorek, 19 lipca 2016

"wielka wojna uczuć" (grzesznik)

grzesznik
dobry wieczór. łapcie kulawą prozę:




Nie dali mi miecza.
Wysłali mnie na pole bitwy, ubrali w zbroje i posadzili na koniu, ale nie dali mi tego pieprzonego miecza.
Nie mam jak uciekać, otacza mnie mur, przez który nie przejdą żadne stopy, żadne połączenia. Napieram więc na tłum. Tłum, który ma oznaczać moje samobójstwo. Rozglądam się za kimś w podobnej sytuacji, ale na próżno; wszyscy są uzbrojeni. Powietrze przebija ostry zapach potu i metaliczny zapach krwi. Widzę ostrza, mnóstwo ostrzy. Tak, jakby wszystkie w jednej chwili zwrócone zostały w moją stronę. Ale ja przecież nie mam jak się bronić.
Zasłaniam dłońmi rozwarcie między hełmem, a resztą zbroi. Pierwszy miecz uderza i odbija się od blachy, ale drugi trafia mojego konia, który pada na ziemię z hukiem, omal nie przygniatając mojego ciała. Podnoszę się z ziemi i żałośnie zakrywam twarz dłońmi, tym samym odkrywając większą część karku. I wtedy czuję pierwszy cios na skórze.
To mnie zabije, myślę, ale nie dzieje się nic. Odwracam się, żeby spojrzeć na rycerza, na mojego wroga, ale pod hełmem rozpoznaję jedynie oczy mojej mamy. Zdejmuję rękawicę i oszołomiona dotykam karku. Na moich palcach zostaje plama z krwi, ale nie czuję bólu. Czuję jedynie, że ktoś tępo okłada moje plecy czymś, co bardziej przypomina sztylet, niż miecz. Znowu poznaję tylko oczy feralnego wojownika, tym samym oczy mojej siostry.
Co jest?, myślę, Dlaczego moja rodzina nie jest w armii ze mną?
Odsuwam się na kilka kroków, starając się mieć oczy dookoła głowy, ale nagle, jak spod ziemi, wyrasta przede mną umięśniony koń, a na jego grzbiecie siedzą dwie osoby. J i M. Przyjechali mnie ratować, od razu wiem, zabiorą mnie stąd, albo przynajmniej dadzą mi miecz. Wyciągam w ich stronę obie dłonie, bezradnie, jak dziecko, zbyt małe, by samodzielnie wdrapać się na ramiona matki. Ale oni, nawet nie drgnąwszy, gapią się na mnie beznamiętnie.
Pomóżcie mi, krzyczę, czując, jak coś wbija mi się w szyję. Po fakturze przedmiotu, który przebił mi skórę, wnioskuję, że był to pewnie sztylet, lub nóż. Ciepła, gęsta krew wpływa pod blachy i oblepia moje ramię i łokieć. J, widząc to, waha się, czy nie podać mi ręki, ale M przytrzymuje ją stanowczo.
Błagam, głos mi się załamuje. Wiem już jednak, do czego zmierza ich przybycie. Oni też mają miecze. Wszyscy dookoła mnie je mają. Miecze, noże, strzały. Moja rodzina, moi przyjaciele, M, K, D, a nawet Z. E i L. Szpady, kusze i armaty. Łuki, buzdygany, kopie, sztylety, włócznie i morgenszterny.
A ja mam porysowaną zbroję i zdechłego wałacha, już dawno pewnie wdeptanego w podłoże.
To D wykonuje pierwszy, zdecydowany atak. Jego kropacz uderza mnie w bok, a jeden z gwoździ wędruje prosto między żebra. Auć.
Inni, widząc to posunięcie, chyba nabierają odwagi. K zbliża się o krok, ale nadal stoi stosunkowo daleko. Mogłam się jedynie domyślić, że to, co wyszeptały jego odsłonięte usta było jego ulubionym słowem. „Przepraszam”. Jedna z jego strzał trafia mnie w szyję, precyzyjnie, tuż ponad miejscem, gdzie tkwi jeszcze zakrwawiony sztylet.
Zbroja jest ciasna, więc zaczynam ją zdejmować. Z, stojąca najbliżej, pomaga mi w tym. Gdy tylko cofa się o krok, stojąca spory kawałek za nią E wystrzela z kuszy, celując prosto w mój obnażony już brzuch. Auć, ponownie.
Każdy wykonuje zazwyczaj po jednym, dwóch ruchach, ale moje ciało i tak pokryte jest krwią, a powbijane w nie strzały blokują kolejne jej strumienie.
Kiedy w końcu to M podnosi rękę, coś się zmienia. J łapie jego miecz i kopniakiem zrzuca go z konia. Wszystkie oczy zwracają się w jej stronę. Upuszcza broń, jednak po chwili z kieszeni przy siodle wyciąga nóż, a ja jestem pewna, że wyląduje on zaraz na mojej skroni. Ona jednak bierze zamach i rzuca nim prosto w odkrytą krtań D. Chłopak nie daje rady nawet krzyknąć. Po prostu osuwa się na ziemię. Dopiero następny nóż z jej ręki przebija moją skroń, ale gdy to robi, M podnosi się i godzi J podniesionym z ziemi mieczem. Dziewczyna pada. Moja siostra złapie ją jednak, gdy ta opada na ziemię z grzbietu konia, a ktoś, kogo twarzy nawet nie daję rady rozpoznać, jednym ruchem włóczni przebija na wylot klatkę piersiową jej zabójcy.
Nie rozumiem niczego. Wszyscy zaczynają się zabijać. Wszyscy faktycznie się biją, faktycznie umierają. Stoję na środku, zdezorientowana, patrząc, jak mój był zabija moją matkę, a mój ojciec kolegę z klasy. Dookoła tryska krew,a ja zaczynam wycofywać się powoli. Przeskakuję nad ciałami i mijam walczące na miecze pary, a im dalej od środka pola jestem, tym mniej twarzy rozpoznaję.
Kiedy ta masakra zaczyna się rozrzedzać, przyspieszam. Na początku jest to po prostu pewny chód, ale po krótszej chwili już biegnę.
Mur zniknął. Odgłosy metalu uderzającego o metal są już daleko za mną, jednak nadal dźwięczą, obijając się echem o moją czaszkę. Ustaję dopiero, gdy te zupełnie cichną. Staję na wzgórzu, próbując złapać oddech.


A w dole, daleko pod moimi stopami, wszyscy zabijają się z dumą, w moje imię.  

O autorze

grzesznik / Twórcy bloga

Niziołek. Trzpiotka. Koala. Grzesznik. Thinker. Rysanaszkle. Mleko. I koledzy.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Obsługiwane przez usługę Blogger.