Przede wszystkim dlatego, że każdy widzi go inaczej. Jedni wyobrażają sobie wielką apokalipsę zombie, inni wierzą w ogromny meteoryt, który uderzy w planetę i zrówna z ziemią całą znaną nam cywilizację. Niektórzy twierdzą, że Słońce wybuchnie, Niebo spadnie, a ludzie albo spłoną żywcem, albo zostaną przygnieceni. Są też tacy, którym koniec świata wyznacza specjalny kalendarz – tyle, że kalendarz nie wyjaśnia, jak to się stanie. A jeszcze inni nie wierzą w nic. Tak jest im może łatwiej lub też nie znajdują przekonującej teorii. Na co komu rozważać nad losem świata, który może się skończyć dopiero za miliardy lat?
Powiem Wam w sekrecie, że właśnie te niedowiarki są najbliżej prawdy, gdyż mój dobry przyjaciel uznał, że nie ma czasu na zaplanowanie niczego w stosunku do Ziemian i ich domu.
Znajduję się na Ziemi od samego początku.
Pamiętam, jak Wszechświat stwierdził, że brakuje mu czegoś, co nie poddawałoby się jego woli. Czegoś, czego nie potrafiłby kontrolować, tak jak wszystkich innych rzeczy. Oczywiście nie mógł też pozwolić, by taki, powiedzmy, twór był całkowicie nieograniczony. To równałoby się zagładzie wszystkich nas. Dlatego na straży swojego nowego stworzenia postawił mnie. Nie było mi łatwo się na to zgodzić, gdyż musicie wiedzieć, że miałem wówczas ręce pełne roboty. Planety, gwiazdy, nieboskłony, konstelacje – każdy wytwór Wszechświata musiał dotrwać do swojego końca. A już moja w tym była głowa, by wszystko go spotkało.
Ostatecznie mój druh uznał, że sam potrafi o to zadbać, a mi przydzielił bardzo proste zadanie, jakim było zwyczajne pilnowanie tak zwanej ludzkości. Zaraz też nastąpił Wielki Wybuch i zaczął się mój etat.
Przyznam, że nie łatwo było mi się przyzwyczaić do widoku ludzi. Wszechświat musiał bardzo dobrze się bawić, gdy Was tworzył. Doprawdy, nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo jesteśmy podobni. W każdym z Was widzę małą część siebie, co tylko sprawia, że moja praca jest jeszcze trudniejsza. Nie każdy ma okazję kończyć żywot samego siebie co najmniej sto pięćdziesiąt dwa tysiące razy dziennie. Pocieszają mnie słowa mych dwóch dobrych towarzyszy niedoli, których Wszechświat również zaprzągł do pracy na Ziemi: Słońce mówi, że jemu tak naprawdę nic nie przeszkadza. Może jego zdanie nie należy do podnoszących na duchu, jednak jest wybitnym słuchaczem, jeżeli tylko masz odwagę się do niego zbliżyć. Przy pierwszym kontakcie jest nieco oschły. Niebo natomiast rozumie moją sytuację. Jej jest mi najbardziej żal. Kiedyś była ulubienicą Wszechświata. Nie oddawał jej żadnej planecie, gdyż jako jedyna z jego licznych nieboskłonów, posiadała niebieski kolor. Teraz utknęła tutaj tylko ze mną, Słońcem i około siedmioma miliardami ludzi.
Pewnego razu zapytałem Wszechświat, czy postanowił zaplanować koniec zarówno dla Was, jak i dla Ziemi. Oznajmił, że nadal nie ma czasu, aczkolwiek jeżeli tylko mam ochotę, mogę się tym sam zająć. Był to czas, kiedy ludzie rozpętali krwawą wojnę. Codziennie zbierałem ich dusze pełnymi garściami, jakby nadszedł czas żniw. Wzruszyłem ramionami i odparłem, by pozostawił wszystko tak, jak jest.
Jeżeli jednak ktoś przyparłby mnie do skraju Przestrzeni i nakazał opisać koniec świata, powiedziałbym, że widzę go codziennie – w oczach osób, którym odebrałem ukochaną osobę. Dla każdego wygląda on inaczej. Wszyscy inaczej go odczuwają.
Zdaję sobie sprawę, że pod pewnym kątem jestem gorszy od Wszechświata. Zabieram ludziom życia z łatwością, cóż to dla mnie za wysiłek. Ale gdy spoglądam na twarze bliskich odebranej duszy, oni przeklinają za swoje wszelkie swoje krzywdy nie mnie, a właśnie mojego przyjaciela.
Ja sam usuwam się w cień.
Znacznie więcej jestem winien Wam. Dlatego, gdy dochodzę do wniosku, że Wszechświat znowu ociąga się ze stworzeniem końca Ziemi, nie odzywam się ani słowem.
Wszelkie krzywdy mogę Wam wynagrodzić w tylko jeden sposób.
Pamiętajcie, że końca świata nie będzie.
Powiem Wam w sekrecie, że właśnie te niedowiarki są najbliżej prawdy, gdyż mój dobry przyjaciel uznał, że nie ma czasu na zaplanowanie niczego w stosunku do Ziemian i ich domu.
Znajduję się na Ziemi od samego początku.
Pamiętam, jak Wszechświat stwierdził, że brakuje mu czegoś, co nie poddawałoby się jego woli. Czegoś, czego nie potrafiłby kontrolować, tak jak wszystkich innych rzeczy. Oczywiście nie mógł też pozwolić, by taki, powiedzmy, twór był całkowicie nieograniczony. To równałoby się zagładzie wszystkich nas. Dlatego na straży swojego nowego stworzenia postawił mnie. Nie było mi łatwo się na to zgodzić, gdyż musicie wiedzieć, że miałem wówczas ręce pełne roboty. Planety, gwiazdy, nieboskłony, konstelacje – każdy wytwór Wszechświata musiał dotrwać do swojego końca. A już moja w tym była głowa, by wszystko go spotkało.
Ostatecznie mój druh uznał, że sam potrafi o to zadbać, a mi przydzielił bardzo proste zadanie, jakim było zwyczajne pilnowanie tak zwanej ludzkości. Zaraz też nastąpił Wielki Wybuch i zaczął się mój etat.
Przyznam, że nie łatwo było mi się przyzwyczaić do widoku ludzi. Wszechświat musiał bardzo dobrze się bawić, gdy Was tworzył. Doprawdy, nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo jesteśmy podobni. W każdym z Was widzę małą część siebie, co tylko sprawia, że moja praca jest jeszcze trudniejsza. Nie każdy ma okazję kończyć żywot samego siebie co najmniej sto pięćdziesiąt dwa tysiące razy dziennie. Pocieszają mnie słowa mych dwóch dobrych towarzyszy niedoli, których Wszechświat również zaprzągł do pracy na Ziemi: Słońce mówi, że jemu tak naprawdę nic nie przeszkadza. Może jego zdanie nie należy do podnoszących na duchu, jednak jest wybitnym słuchaczem, jeżeli tylko masz odwagę się do niego zbliżyć. Przy pierwszym kontakcie jest nieco oschły. Niebo natomiast rozumie moją sytuację. Jej jest mi najbardziej żal. Kiedyś była ulubienicą Wszechświata. Nie oddawał jej żadnej planecie, gdyż jako jedyna z jego licznych nieboskłonów, posiadała niebieski kolor. Teraz utknęła tutaj tylko ze mną, Słońcem i około siedmioma miliardami ludzi.
Pewnego razu zapytałem Wszechświat, czy postanowił zaplanować koniec zarówno dla Was, jak i dla Ziemi. Oznajmił, że nadal nie ma czasu, aczkolwiek jeżeli tylko mam ochotę, mogę się tym sam zająć. Był to czas, kiedy ludzie rozpętali krwawą wojnę. Codziennie zbierałem ich dusze pełnymi garściami, jakby nadszedł czas żniw. Wzruszyłem ramionami i odparłem, by pozostawił wszystko tak, jak jest.
Jeżeli jednak ktoś przyparłby mnie do skraju Przestrzeni i nakazał opisać koniec świata, powiedziałbym, że widzę go codziennie – w oczach osób, którym odebrałem ukochaną osobę. Dla każdego wygląda on inaczej. Wszyscy inaczej go odczuwają.
Zdaję sobie sprawę, że pod pewnym kątem jestem gorszy od Wszechświata. Zabieram ludziom życia z łatwością, cóż to dla mnie za wysiłek. Ale gdy spoglądam na twarze bliskich odebranej duszy, oni przeklinają za swoje wszelkie swoje krzywdy nie mnie, a właśnie mojego przyjaciela.
Ja sam usuwam się w cień.
Znacznie więcej jestem winien Wam. Dlatego, gdy dochodzę do wniosku, że Wszechświat znowu ociąga się ze stworzeniem końca Ziemi, nie odzywam się ani słowem.
Wszelkie krzywdy mogę Wam wynagrodzić w tylko jeden sposób.
Pamiętajcie, że końca świata nie będzie.
0 komentarze:
Prześlij komentarz