wtorek, 27 października 2015

"Imię, czyli moje narodziny" (Thinker)

Unknown
        Dla niego nie istniało już nic. Martwym wzrokiem wpatrywał się w szyny i nawet nie zauważył, kiedy zalśniły blaskiem świateł wjeżdżającego na stację metra. Znowu się zagapiłem, pomyślał. I znowu stał za daleko. Niby nic takiego, ale przecież lepiej wpaść pod pociąg, kiedy jest szybszy. A przynajmniej mniej boleśnie.

        Zrezygnowanym wzrokiem śledził zwalniające wagony. Skoro nie udało mu się zabić i nadal tkwi w tym metrze, to chociaż pojedzie gdzieś się przejść. Upadł na siedzenie i opuścił głowę, dając swoim przydługim włosom zasłonić twarz. Zawsze mu się to podobało – ta możliwość ucieczki, posiadanie swojego własnego parawanu, oddzielającego go od niechcianej rzeczywistości kiedy tylko zechce. 

        Gdy na chwilę odsłaniał oczy, by sprawdzić nazwę stacji, niezmiennie zauważał wpatrujące się w niego oczy innych pasażerów. Codzienność. Odkąd pamiętał ludzie stawiali go w centrum uwagi – przed tłumem publiczności, kiedy indziej w klasie, bo postanowił pofarbować włosy. I nikt nigdy nie brał pod uwagę, że on nie chciał być zauważany. Nie chciał, by wytykano go palcami, czy skupiano na nim swoje spojrzenia w oczekiwaniu na... No właśnie, na co? Na występ, który powali ich na kolana i wywoła rzeki łez? Na muzykę porywającą duszę, przenosząc ją w nieznane lub dawno zapomniane zakątki przeszłości? Na jego własny płacz?
        Tego ostatniego doświadczał aż za często. Za dobrze znał sól łez. Czy tak wiele wymagał?
– Ja tylko chcę być sobą – wyszeptał, zaciskając zęby, po czym wstał, nie będąc w stanie usiedzieć w jednym miejscu z tyloma myślami miotającymi się w jego głowie. Wysiadł na Polu Mokotowskim i zaczął biec, nie zwracając uwagi gdzie, kogo potrąca, komu następuje na nogę; po prostu biegł, bo musiał. Chciał biec, aż padnie z wycieńczenia. Aż nie będzie miał siły na ruszanie nogami, a tym bardziej myślenie.
  Bruk zapełniony kałużami, które teraz rozbryzgiwały się na boki jak małe tsunami; mini-katastrofy, niezauważalne końce świata. Nie liczą się już. Zazdrościł im, że tak łatwo coś może zakończyć ich kałużowate istnienie, a on nawet nie potrafił zrobić czegoś tak banalnie prostego, jak stanięcie na głupiej linii i zrobienie kroku do przodu.

„Co za bezużyteczny ćwok, niczego nie umie zrobić porządnie”.


 Tak. „Bezużyteczny, nikt cię nie potrzebuje i nigdy nie potrzebował. Przecież na nic się nie przydajesz... Umiesz tylko ryczeć.”


        Tyle razy słyszał to od wszystkich, że nie pamiętał już, kto był pierwszy. Zacisnął powieki i poczuł znajome strużki wilgoci na policzkach. Próbował wyprzeć z siebie te słowa, wyjąć to ostrze z serca, które co dzień zagłębiało się głębiej i głębiej, a dzisiaj sięgnęło samej rękojeści.


        Auć?


        Ciemność. I zasysający mu czaszkę do środka, ściskający ból. Czuł się, jakby miał  w głowie głaz, grudę metalu, która nie pozwalała mu się podnieść, a jednak... Nie, to nie o tym trzeba teraz myśleć. Powoli otworzył oczy, nadal jeszcze sycząc z tak nieoczekiwanego obrotu wydarzeń i ujrzał jarzący się nad nim świat tonący w ogniu zachodzącego słońca. Po chwili jego skórę otulił chłód dając przypominając o zbliżającej się nocy. Długo musiał tu już leżeć... Wziął głęboki oddech i postanowił usiąść, wszystkimi siłami starając się utrzymać w pozycji, którą w końcu udało mu się osiągnąć. Ręką sięgnął do tyłu głowy, szukając guza lub krwi. Guz i owszem był, ale poza tym wszystko wydało mu się w porządku. Musiał się poślizgnąć na trawie i uderzyć o coś, a potem stracić przytomność.

        Rozejrzał się. Przed sobą miał staw, a dookoła spacerowali ludzie, nie zwracając na niego uwagi. Najwyraźniej był sam...Coś mu nie pasowało. Próbował przypomnieć sobie, jak się tam znalazł, ale nie potrafił. Nie pamiętał. Westchnął, wypierając wszystkie ciche szepty kumulujące się w krzyk, które mówiły, że niczego sobie nie przypomni i próbował je zadusić udawanym optymizmem. Wróci do domu i pomyśli w cieple. Tak. To brzmi jak plan.
        Wstał na nogi i kiedy już miał zrobić krok do przodu, w głowie nie miał nic. Żadna wizja tego, gdzie mieszka się nie pojawiła. Co gorsza nie przyszło też nic związanego z nim samym. Imię? Nie pamiętał. Szkoła? Nie pamiętał. Pustka. Bez pomysłu, dokąd mógłby pójść, wrócił do bezcelowego siedzenia na trawie i zaczął wpatrywać się w gałęzie rozpościerającego się nad nim dębu. Szukał Bóg wie czego, a nawet jego istnienia nie był pewien.
        Słońce schowało się już dawno, zostawiając go z milionami małych, najpierw tak cudownie jarzących się, a potem gasnących nadziei. Uśmiechnął się. Odniósł wrażenie, że dawno tego nie robił i nie wiedział dlaczego. Spodobało mu się uśmiechanie... Te światełka miały w sobie ślad jego przeszłości. Doszedł do wniosku, że chyba nie była ona szczęśliwa, dlatego postanowił sobie jej nie przypominać, jak dziecko. Zostawić za sobą. Wynurzyć się z napierających fal niepewności i niewiadomych, i po prostu oddychać, jak na człowieka przystało. Z oddali usłyszał wiatr, który zaraz potem zaznaczył swoją obecność figlarnie przewiewając między kosmykami jego przydługich blond włosów.

– Dziękuję...– wyszeptał cicho. Tak cicho, że tylko podmuch wiatru mógł usłyszeć to słowo i dać mu inne w zamian. Imię. 

Przymknął oczy, zmęczony całym dniem przypuszczalnie nadzwyczajnej dla jego ciała aktywności. Zapadał w sen wiedząc, że brak pamięci wcale nie oznacza, iż przestał być sobą. Tylko teraz czuł się jakiś... Czystszy. Był pełen nadziei, jak gwiazdy, choć on zaczął swe istnienie od ich końca. Zgasł, by móc wypełnić się światłem.
-Lens... Podoba mi się.



________________
To opowieść o sprzeczności. Nie ma być ani prawdziwa, ani realistyczna. Ma być paradoksem, ironią samą w sobie. Ucieszę się, jeśli to zobaczyliście i jeśli wykreowaliście swojego własnego Lensa. Dziękuję.

O autorze

Unknown / Twórcy bloga

Niziołek. Trzpiotka. Koala. Grzesznik. Thinker. Rysanaszkle. Mleko. I koledzy.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Obsługiwane przez usługę Blogger.