wtorek, 3 listopada 2015

"Bogini" (rysanaszkle)

rysanaszkle
Zeszłego lata troszeczkę bezczelnie założyłam, że jestem w stanie napisać receptę na doskonałość kobiety i, co gorsza, skrupulatnie się do niej zastosować. Pracowałam niemalże w pocie czoła – bo przecież praktycznie rzecz ujmując, prawdziwe damy nie pocą się wcale.
Niemniej jednak pełnymi garściami czerpałam z antycznych przekazów, uznając starożytne wzorce za jedyne godne odtworzenia. Skoro mity o zjawiskowych olimpijskich boginiach i zachwycających heroinach przetrwały do naszych czasów, musiały silnie oddziaływać na męską wyobraźnię, czyż nie?
Nie wiem, czy kiedykolwiek ktoś będzie godzien takiego ideału, myślałam bezwstydnie. Ten nie, tamten też nie… Po kolei odrzucałam wszystkie kandydatury, aż do dnia, kiedy pojawił się pewien chłopak. Istny Apollo, przysięgam. Obiekt mych westchnień, a jednocześnie mimowolny królik doświadczalny, żył w błogiej nieświadomości przeprowadzanych nań eksperymentów. Beztroski, aż nazbyt bierny wobec rzeczywistości i skrajnie nieodpowiedzialny. Mimo to był dla mnie całym światem i poprzysięgłam zrobić wszystko, by zaskarbić sobie jego uczucia, co w rezultacie prezentowało się nieco chaotycznie:
Począwszy od listopada, stałam się Artemidą. Ot tak, dla kontrastu, podobno przeciwieństwa się przyciągają. Na początku naszej znajomości chciałam zaprezentować się jako kobieta waleczna i niezależna. Taka, o jakiej rzekomo marzy każdy mężczyzna. Dlatego też podjęłam się ciężkiej, acz niezwykle dochodowej pracy - starałam się pokazać, że jestem w stanie sama sobie poradzić. Pod koniec miesiąca zdałam sobie sprawę, iż w miłości nie tędy droga, w końcu związek polega na wzajemnym wsparciu.
W takim razie jakie cechy ceni się w bogini? Wraz z nastaniem pierwszych grudniowych mrozów zainspirowała mnie Atena. Zazdroszcząc jej inteligencji i błyskotliwości, rzuciłam się w wir zdobywania pozornie przydatnej wiedzy. Żyłam złudzeniami, że znajomośą fizyki kwantowej, procesu produkcji kostki brukowej tudzież ośmiu języków, w tym trzech wymarłych, zdołam oczarować wybranka.
Podczas gdy w styczniu wszyscy szukali nowości, ja postawiłam na stabilizację. 
W imię stereotypu polskiego faceta, widziałam jego przyszłość jako łysiejącego grubasa oglądającego tak zwany „dobry mecz” z puszką piwa w garści. 
A czego takiemu potrzeba, jeśli nie wiernej żony, która mu te podstawowe dobra doczesne zapewni? Wtedy byłam Penelopą. Uległą, spełniającą wszystkie zachcianki, wciąż wierzącą, że w jego ramionach znajdę wreszcie ukojenie. Choć małżonka Odysa czekała na niego lat dwadzieścia, moja tułaczka po meandrach naiwności trwała na szczęście tylko przez pierwsze trzydzieści jeden dni roku.
Gotowa na diametralne zmiany, postawiłam na klasyczną famme fatale, toteż luty spędziłam pod egidą Heleny. Uwiodę wszystkich wokół, a on zzielenieje z zazdrości, postanowiłam buńczucznie. Nie przewidziałam jednak, iż bieganie po naszej metropolii w jaskrawopomarańczowym kombinezonie pracownika WOD-KAN raczej nie dodaje mi seksapilu, więc w marcu zmuszona byłam ponownie zmienić strategię.
Skoro ja nie mogę mieć tego, czego chcę, on też nic nie dostanie, uznałam, przeobrażając się w zaborczą Herę. Ze spokojniej, dawniej nieśmiałej dziewczyny, zmieniłam się w podstępną wiedźmę – knułam, grałam, kłamałam jeszcze bardziej niż zwykle. Uprzykrzałam mu żywot, jeśli tylko swoim zachowaniem nie spełniał moich wygórowanych oczekiwań. Przecież mówi się – aczkolwiek to stek bzdur – iż mężczyźni kochają zołzy.
Kiedy zaczął się kwiecień, zostało jeszcze we mnie coś z władczej królowej Olimpu. Nie mogłam dopuścić do siebie myśli, że ów Apollo mógłby obdarzyć uśmiechem lub choćby spojrzeniem inną dziewczynę. Jako mściwa Eris zafundowałam każdej niewieście znajdującej się w promieniu stu mil od mego lubego Tartar na Ziemi. Jedyne, co tym zyskałam, to rzesza wrogów, niestety.
Maj przyniósł nową nadzieję – na sztuczny ideał, podporządkowany woli i oczekiwaniom mojego Pigmaliono-Apolla. Starałam się być Galateą, jego ostoją spokoju o marmurowej cerze oraz idealnej figurze. Stałam niczym posąg, przyjmowałam wystudiowane pozy, aż doszłam do odkrywczego wniosku, iż za bardzo rozpiera mnie energia, by dłużej to ciągnąć.
W czerwcu stanęłam przed nim ubrana tylko w czerwoną szminkę. Uznawszy się za Afrodytę, władczynię męskich serc, uważałam, że to w zupełności wystarczy. Bo i po co facetom do szczęścia cokolwiek więcej? Mój wybranek okazał się być jednak szczególnym przypadkiem, gdyż – w odróżnieniu od rzeszy jego kolegów – nawet mnie wówczas nie zauważył, a ja, po raz kolejny ogarnięta frustracją, postanowiłam dać swym ambicjom jeszcze jedną (z założenia naprawdę tylko jedną) szansę.
Lipcowe upały obudziły we mnie muzę tańca, zmysłową Terpsychorę. W zaawansowanym stopniu opanowałam gradację powłóczystości spojrzeń, którymi obdarzałam ukochanego, tworząc napięcie nie do wytrzymania. Stosownie do sytuacji dobierałam też intensywność błękitu moich tęczówek, jakbym samą ich barwą starała się przekazać mu, że w tej chwili jest dla mnie jedynym mężczyzną na świecie. Cóż z tego, skoro okazało się, że woli należeć do innej?
A może jednak to mnie w skrytości ducha kocha?         Obezwładniona mocą Elpis, żywiłam złudne nadzieje, że jeszcze uda mi się wszystko ułożyć, że świat będzie idealny, jednocześnie starając się przekonać go, iż taki byłby również jego żywot u mego boku. Bezskutecznie. Sprytny chłopiec, przejrzał mnie na wylot i odkrył, jak mało mam w rzeczywistości do zaoferowania.
Po dłuższej, jednoosobowej debacie doszłam do wniosku, że właściwie jedynym moim talentem jest optymizm, toteż postanowiłam obdarzyć nim lubego. Będąc Eos, wrześniową jutrzenką, emanowałam świeżością i pozytywnym nastawieniem, co niestety kłóciło się z jego naturą i w nadmiarze tylko go irytowało.
Dopiero październik diametralnie zmienił sytuację.
Nigdy nie wliczałam Hestii w poczet bogiń olimpijskich. Umieszczanie istoty mdłej do szpiku kości na piedestale jakoś do mnie nie przemawiało, jednak tylko ona mi pozostała, nim nastanie rocznica dnia, w którym poznałam niepodzielnego władcę mego serca. Uświadomiłam sobie wtedy, że choć pozornie mój Apollo miał już wszystko, brakowało mu ciepła rodzinnego. Lepiej późno niż wcale, czyż nie? 
W pocie czoła rzuciłam się do pieczenia ciasteczek, okrywania go kocykiem i ogólnego matkowania. Nigdy byście nie zgadli, to też mu się nie podobało!
Żałośnie zawiedziona, zrozumiałam, iż moje szanse na szczęście w tym związku bliższe są raczej temperaturze lodówki niż skwarnych oparów Hadesu i dla odmiany, zamiast koncentrować się wokół płci brzydkiej, zajmę się tym, co dla mnie naprawdę ważne. 
Bo miłość nie jest sprawiedliwa – choć ślepa, jak Temida – a ja jednak wolę być swoją własną boginią.

O autorze

rysanaszkle / Twórcy bloga

Niziołek. Trzpiotka. Koala. Grzesznik. Thinker. Rysanaszkle. Mleko. I koledzy.

3 komentarze:

  1. jestem pod ogromnym wrażeniem pomysłu i tego, jak wcieliłaś go w życie. dawno niczego mi się tak dobrze nie czytało. dziękuję Ci za ten tekst i pozdrawiam,

    grzesznik x

    OdpowiedzUsuń
  2. Dawno nie czytałam czegoś tak dobrego! Sam motyw bogiń cudowny, a to, w jaki sposób to opisałaś, naprawdę świetny! Mam nadzieję, że zobaczymy więcej takich dobrych tekstów od Ciebie <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Kto nie kocha mitologii greckiej i przepisów na człowieka idealnego? Zgrabne, takie samo w sobie proste i niezwykle prawdziwe. Każdy czeka na swojego Apolla, a może lepiej wzbogacić grono bliskich o takiego wiernego Erosa lub pracowitego Hefajstosa? No, Gronko, zauroczyłaś mnie tym tekstem, nie wiem czemu wcześniej nie garnęłam się do jego przeczytania! A było warto!

    OdpowiedzUsuń

Obsługiwane przez usługę Blogger.