wtorek, 24 listopada 2015

"Ślad" (Trzpiotka) - Zima.

Gajusz
    Mówią, że możesz wybrać między mówieniem prawdy a byciem kłamcą. Kiedy tak naprawdę wiesz, co jest złe. Kłamstwo to grzech, którego masz się wystrzegać.

        Przed laty Zima często pojawiała się w wiosce. Opowieści przedstawiały ją jako wysoką, wychudzoną kobietę o czarnych oczach, srebrzysto-szarych włosach i cienkiej, niemal przezroczystej skórze, pokrytej okropnymi plamami i bliznami, które były pamiątkami po wielu wygranych bitwach. Starannie uszyta, futrzana suknia opinała jej kościste ciało, a ramiona okalał śnieżnobiały, pokryty szronem płaszcz.

        Jeździła w saniach ciągniętych przez hordę wilków, a w miejscach, gdzie ich łapy dotknęły gruntu, ziemia zamieniała się w czysty lód. Zima niszczyła wszystko na swojej drodze. Plony zamarzały, ludzie zostawali bezwzględnie zabijani, a ich szczątki rzucane były na pożarcie drapieżnikom.

        Był także nieodłączny towarzysz Zimy, Głód. Pokraczne, odrażające stworzenie, trzymające się z dala od krwawych zbiorów swojej pani, za to zbierające wszystko co ostało się po atakach. Gdy ludzie ukrywali się w najgłębszych piwnicach, czekając aż Zima odejdzie wraz z wilkami, Głód sam wkradał się do nich, zabijając raptem jednym dotykiem wszystkie słabsze, chorowite lub starsze osoby.
        Wydawałoby się, że ludzkość prędzej wyginie, niż ciągłe najazdy się skończą. Jednak pewnego dnia Zima po prostu zniknęła. Świadkowie opowiadali, że przeszła ostatni raz ulicami wioski, rzucając na wszystko puste spojrzenie, a następnie zawróciła sanie i pognała wraz ze swoimi towarzyszami w stronę lasu, znikając w gęstwinie drzew. I nie wróciła. Ani pierwszego roku, ani następnego; nawet gdy minęło już zbyt wiele czasu, by ktokolwiek się nią przejmował.
Za to kiedy już powróciła, to ja byłem pierwszym, który ją spotkał.

        Na pastwisku znalazłem tylko Czarną. Była najmniejszą i najchudszą owieczką w stadzie, co pewnie było powodem, dla którego wilki tylko nadszarpnęły jej bok. Leżała przy ogrodzeniu, kuląc łeb do nóg, jakby nie chciała patrzeć na to, co ostało się z jej przyjaciół. Na polanie kłębiły się rozszarpane strzępki wełny, a szczątki owiec rzucały na czerwoną trawę podłużne cienie, sprawiając, że całość wyglądała jak makabryczne dzieło sztuki.
        Stanąłem przy Czarnej, wpatrując się z przerażeniem w pastwisko. Wilki nie pojawiały się w lasach od niepamiętnych czasów, a teraz widziałem na własne oczy całe martwe stado owiec. Słyszałem za sobą ciche warczenie, co oznaczało, że zwierzęta nie odeszły z miejsca posiłku. Obserwowały każdy mój ruch, zastanawiając się czy zaatakować, czy też odpuścić. Ostrożnie chwyciłem Czarną w ręce i wycofałem się powoli na ścieżkę prowadzącą do wioski. Gdy tylko opuściłem las zacząłem biec. Nie zwracałem uwagi na zmęczenie, brak tchu, czy też krew beczącej w moich dłoniach owieczki, która zabrudziła mi koszulę. W głowie obijała mi się tylko jedna myśl. Wilki. Pojawiały się tylko u boku Zimy. Ona musiała wracać. I była już niedaleko.
        Dobiegłem do ratusza, gdy słońce właśnie dotknęło horyzontu. Zacząłem uderzać w drzwi jak szalony, póki nie otworzyły się ze zgrzytem.

        - Wilki… - wydyszałem, kładąc Czarną na chłodnej posadzce – są w lasach. Pożarły stado.

        Nie trzeba wyjaśniać jak wielka panika wybuchła wśród mieszkańców. Zatrzaśnięto bramę główną, zakazano opuszczać domy, a połowę silniejszych mężczyzn powołano do patrolowania okolic. Burmistrz polecił mi zebrać grupę chłopów i zaprowadzić ich na pastwisko. Zabrali ze sobą strzelby i pochodnie, sam również dostałem jedną z nich.
        Wyobraźcie sobie moją minę, gdy na polanie nie było ani śladu po wcześniejszej makabrze. Wkroczyłem na pastwisko, które wyglądało dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy rano wprowadzałem na nie owce. Nieskazitelnie zielona trawa, brak śladów pazurów na drewnianym ogrodzeniu. Spokój i cisza. Odwróciłem się do mężczyzn.

        – Czekajcie… ja przysięgam! – powiedziałem, zanim oberwałem końcem strzelby w ramię. Szybko straciłem równowagę i upadłem na ziemię, wysłuchując niecenzuralnych obelg i oskarżeń o zgubienie stada. Wkrótce zostałem sam na okalanej ostatnimi promieniami słońca polanie, która wydawała się być nadzwyczaj normalna. I wtedy zaczął prószyć śnieg. Podniosłem się na nogi i oparłem o ogrodzenie. Mógłbym przysiąc, że usłyszałem stłumiony chichot.

        Opowieści myliły się w kwestii wyglądu Zimy. A przynajmniej przesadzały w swoich opisach. Zrozumiałem to, kiedy pierwszy raz stanąłem z nią twarzą w twarz.

        Na tydzień przed Wigilią zwykle wybierałem się z ojcem do pobliskiego miasta po produkty na świąteczny stół. Jednak tego roku bóle w kręgosłupie doskwierały mu znacznie bardziej niż przedtem. Musiałem pojechać sam. Wyciągnąłem sanie z szopy i zaprzęgłem do nich psy. Ta podróż nie wydawała się być najlepszym pomysłem, zważywszy na trwającą wichurę. Mimo kilku warstw ubrań czułem, jak żwir zacinał o moją skórę, dostając się za kołnierz i w inne niepożądane miejsca.

        Zdążyłem zajechać do Wyschniętego Jeziora, skąd od miasta dzieliło mnie już tylko niecałe dziesięć minut drogi, kiedy dotychczas okropna pogoda ustała. Zobaczyłem błękit nieba, a na nim parę szarawych obłoków. Zatrzymałem psy i zszedłem z sań, rozglądając się dookoła. Oprócz nagłej zmiany pogody, nic więcej nie wydawało się być niezwykłe. Jezioro przypominało wielki krater o popękanej powierzchni. Nieraz w dzieciństwie ścigałem się na nim saniami z przyjaciółmi.

        Nagle usłyszałem, jak moje psy zaczęły ujadać. Przeraźliwie głośno. Odwróciłem się szybko, by je uspokoić, jednak mimo moich starań zwierzęta dalej szczekały, kręcąc się niepewnie dookoła. Piaszczysta droga błyskawicznie pokryła się śniegiem. Poczułem niepokój i mogłem niemal usłyszeć jak moje serce bije w szalonym tempie. Powiew chłodnego wiatru przebiegł po moich plecach, wywołując dreszcz. Odwróciłem się.
        Była niższa niż sobie wyobrażałem. Choć w mojej głowie wydawała się być gigantką, przerastała mnie najwyżej o głowę. Jej włosy wcale nie były szare. Miały czarny kolor, chociaż wyglądały na zniszczone. Policzki nie były zapadnięte, za to rumiane i pulchne. Zima wpatrywała się za mnie, w zwierzęta. Nie przypominała bezlitosnej morderczyni, jaką widywałem na ilustracjach w starych księgach.

        Zastanawiało mnie jakim cudem ludzie tak bardzo zniekształcili jej wygląd przez wieki. Odsunąłem się od Zimy i zauważyłem jej sanie. Drewniane, białe, ozdobione wyrzeźbionymi porożami jeleni. Zaprzęgnięto do nich dziesięć niemożliwie dużych wilków. Łypały na mnie swoimi złotymi oczami, raz po raz powarkując. Tuż za nimi czaiło się najpotworniejsze stworzenie jakie kiedykolwiek spotkałem. Głód. Cała jego skóra składała się z bordowych plam. Z głowy wyrastały okropne sino-szare pasma włosów, zasłaniając przenikliwe, całkiem białe oczy, pod którymi widniały wyraźne cienie. Wyglądał jak chodzący szkielet, przykryty marną, ziemistą płachtą, którą najwyraźniej uznawał za ubranie. Wioskowi skrybowie musieli pomieszać jego wizerunek z Zimą.

        Powróciłem do niej wzrokiem. Wpatrywała się we mnie, a ja zauważyłem, że psy przestały ujadać. Nigdy nie myślałem, że stanę z Zimą twarzą w twarz, a nawet gdybym to zrobił, zapewne bym uznał, że byłbym niewiarygodnie przestraszony. Jednak ku mojemu zaskoczeniu czułem dziwny spokój. Byłem spokojny jak nigdy wcześniej.

        Raptem po paru chwilach zorientowałem się, co powinienem zrobić. Postawiłem dwa kroki w stronę sań, ale Zima nie zareagowała, wyłącznie obserwując moje poczynania. Skierowałem psy na drogę powrotną do domu i wskoczyłem na stopień. Zwierzętom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Lodowate powietrze uderzało o moją twarz, a oddech zamieniał się w biały obłok, gdy gnałem do wioski. Psy traciły siły, ale same czuły, że musieliśmy dotrzeć do domu jak najszybciej.

        Gdy tylko dotarłem do bramy głównej, porzuciłem sanie i dopadłem do najbliższego strażnika. Starałem się opowiedzieć wszystko w skrócie, jednak ostatecznie mruknąłem tylko:

        – Widziałem Zimę.

        Ponownie odbyły się przygotowania ochronne. Kobiety i dzieci zostały zaprowadzone do schronów, a mężczyźni dostali broń. Każdy był gotowy do walki.
Ale Zima znów się nie pojawiła. Nie przyjechała przez całą noc, ani przez następne trzy dni, które wszyscy spędziliśmy w piwnicach. Ukradkiem słyszałem komentarze rzucane przez mieszkańców. Od tamtego momentu zostałem miejscowym kłamcą.

        W dniu Wigilii widziałem Zimę po raz kolejny i ostatni. Z rozwianymi włosami, suknią targaną przez wiatr, jadącą na białych saniach, ciągniętych przez wilki. O zdeterminowanym spojrzeniu i z lekkim uśmiechem na ustach. Z Głodem biegnącym pokracznie przy boku, nadjeżdżając od strony wschodniej bramy. Stałem wtedy przy drewutni, wywieszając ostatnie ozdoby świąteczne, a kiedy zaczął padać śnieg, wszystko zrozumiałem – dlaczego nie wracała przez tyle lat. Dlaczego najpierw pozwoliła wilkom rozszarpać stado owiec, a potem ukryła ślady. Dlaczego stanęła ze mną twarzą w twarz i zamiast mnie zabić, pozwoliła odejść. Dlaczego wróciła dzisiaj, znów tak, bym to ja pierwszy ją zobaczył. I choć poczułem się bezradny, a nogi zmiękły mi z przerażenia, rzuciłem wszystko, co trzymałem w rękach. Biegłem ulicami miasta krzycząc, wrzeszcząc, uderzając w drzwi przy akompaniamencie szczekania przypadkowych psów, by chociaż spróbować. By dać im szansę.

        Gdy dobiegłem do bramy głównej zdałem sobie sprawę, że nikt mi nie otworzy. Nikt nie wyjdzie, by sprawdzić, czy mówię prawdę. Zobaczyłem moje sanie, które zostawiłem przy bramie tydzień temu. Biłem się z myślami, jednak chwyciłem dwa psy, które podążały za mną od drewutni i zaprzęgłem je. Stanąłem na saniach i wydałem krótką komendę.

        Bo Zima nadeszła, a ja byłem tylko kłamcą.


O autorze

Gajusz / Twórcy bloga

Niziołek. Trzpiotka. Koala. Grzesznik. Thinker. Rysanaszkle. Mleko. I koledzy.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Obsługiwane przez usługę Blogger.