Przemierzywszy tysiąc mil, Wojciech odnalazł syna.
W czasach młodości, mając za towarzyszki butelkę whisky i
ukochaną Ewę – w tej właśnie kolejności, gdyż jego system wartości zgoła różnił
się od powszechnie przyjętego wzorca Maslowa – czynił wizjonerskie
postanowienia względem przyszłego życia i łudził się, że nie rzuca słów na
wiatr. On, butelka i ona. Mieli wspólnie wyrwać się z brudu robotniczych blokowisk,
mieli wieść dostatni żywot w jednej z metropolii Europy Zachodniej, mieli
założyć rodzinę, mieli mieć dwójkę dzieci wychowanych na przykładnych
obywateli.
Przeciskając się pomiędzy rzędami dużych Fiatów, stałych
lokatorów wąskich uliczek, Wojciech czuł się niczym rycerz w plastikowej zbroi,
gotowy zbawić swoją kobietę przed losem niepozornego pyłku w mrowisku
ludzkości.
Narodziny córki tylko utwierdziły go w tym przekonaniu.
Patrzył na jej drobną, spokojną twarzyczkę, a w jego sercu po raz pierwszy od
niepamiętnych czasów gościła czułość. Ze swoją bladą, marmurową cerą i czarnymi
włoskami przypominała Wojciechowi księżniczkę z bajek, których sam słuchał,
mając tyle lat, co ona. W dzieciństwie dziewczynka dużo się śmiała, hojnie obdarowując
rodziców szczerym, naiwnym entuzjazmem, nieskalanym problemami życia
codziennego. Lubiła śpiewać, rysować, dużo czytała – istne dziecko renesansu.
Gdy na świat przyszedł jej młodszy braciszek, była już
niemalże dorosłą panienką. Wzorem cnót wszelkich, jeśli chodzi o nienaganne
maniery. Początkowo ochoczo opiekowała się chłopcem, spędzali długie godziny na
przeróżnych zabawach.
Koledzy z dawnych lat nie kryli zazdrości, obserwując
sielankowe życie familii Wojciecha. Mimo to on sam najwyraźniej nie zdawał
sobie sprawy z własnego szczęścia. Raz po raz powracał myślami do obietnic
czynionych nad brzegiem jeziora w przeddzień swoich zaręczyn z Ewą.
- Przysięgałem ci apartament w Paryżu, pamiętasz? – Zwykł
pytać, ilekroć zostawali z żoną tylko we dwoje, a jemu przypominały się
początki małżeństwa. Ewa natomiast bezustannie zapewniała, że nie powinno go to
aż tak bardzo absorbować, że francuskie lokum w żaden sposób nie koresponduje z
jej idylliczną wizją ogniska domowego, lecz Wojciech uparcie ignorował jej
słowa.
Z biegiem czasu „cholerna snobistyczna mrzonka” - jak żaliła
się sąsiadkom Ewa – stopniowo doprowadzała mężczyznę do obłędu. Zapytany o
przyczyny tej obsesji, niezmiennie odpowiadał: „Chcę, by nasz syn wiódł
dostatnie życie, jakiego mnie pozbawiono. A w Polsce, niestety, jest to
niemożliwe”.
Z ogromnym zapałem podejmował kolejne prace, próbował nowych
zawodów, byle zgromadzić odpowiednią sumę pieniędzy, która pozwoli im wyjechać
z kraju. Coraz częściej jednak jego dzień roboczy, zamiast w miejscu
zatrudnienia, zaczynał się i kończył w rozmaitych melinach. Podczas gdy ogół
cywilizacji piął się w górę, on mozolnie zmierzał ku bezdennej przepaści.
Ewa, istota z natury nietolerancyjna wobec wszelkich
przejawów buntu, nie miała ochoty borykać się z taką sytuacją. Dokładnie w
chwili, kiedy Wojciech uświadomił sobie, że znalazł się na krawędzi tego, co
niegdyś nazywał godnym postępowaniem, ona zabrała dzieci i wyjechała, nie
zdradzając nikomu miejsca docelowego.
Nie wróciła nigdy więcej.
Syn Wojciecha, wcześnie pozbawiony ojca, pamiętał go z
najlepszych czasów dzieciństwa. Często, nie bez nostalgii, cofał się w myślach
do dni, kiedy grali razem w piłkę, a on, niewinny siedmiolatek, uczył się, jak
być prawdziwym mężczyzną.
Ten cudowny, doskonały tatuś jawił mu dziecku jako wzór do
naśladowania w każdej sytuacji. Nie widział, jaki jest nieodpowiedzialny. Ani
że brak mu wytrwałości. Ani że, w gruncie rzeczy, jest tylko słabym
człowiekiem, który poległ, przytłoczony przez rzeczywistość. Dla małego dziecka
Wojciech był perfekcyjny.
Początkowo jaskrawe wspomnienia stawały się coraz mniej
przejrzyste, a chłopak z czasem uświadamiał sobie, iż wybrana przez Wojciecha
droga postępowania jest godna potępienia. Mimo to darzył go bezwarunkową
miłością, odmienną od tak popularnej wśród młodych ludzi pogardy dla rodziców.
A Wojciech, niczego nieświadomy, stale za nim tęsknił.
Wyrzucał sobie, że pogoń za absurdalnym pragnieniem opuszczenia ojczyzny
sprowadziła na niego tak nędzny los. Pogrążał się bardziej i bardziej, nie
widział już żadnej nadziei. Tylko ukochany synek, jego światełko w
tunelu, wypełniał go żarliwymi postanowieniami, dzięki którym miał ponownie
„wyjść na prostą”. Zaraz jednak, pozbawiony silnej woli, ulegał tymczasowym
pokusom. I zaczynał od początku.
*
- Ależ on dostojnie wygląda w purpurze – zauważyła Ewa, wyzuta
z jakichkolwiek uczuć względem Wojciecha. Istotnie, purpurowe obicie miało w
sobie coś wzniosłego.
- Dawniej był fajny – to infantylne spostrzeżenie zaprzątało
głowę ich córki.
Piotr nie myślał nic. Trwał w stanie niemego zawieszenia,
pustym wzrokiem wpatrywał się w spokojne oblicze ojca. Mówisz, że spojrzenie
tysiąca mil to dramatyczny widok? A widziałeś kiedyś syna pochylonego nad
trumną upadłego rodzica?
0 komentarze:
Prześlij komentarz