wtorek, 17 stycznia 2017

"Charlotte" (rysanaszkle)

rysanaszkle
Życie z mężczyzną pod jednym dachem wbrew pozorom nie jest łatwe, kiedy on ma w głębokim poważaniu sprawy tak prozaiczne jak zaopatrzenie lodówki czy zamykanie okien na noc. Regularnie o czwartej nad ranem zmagam się z framugą, bezładem drobiazgów na parapecie i wypadającą zza szafy deską do prasowania, uważając przy tym, by go nie obudzić.
Prawdę mówiąc, wciąż nie rozumiem, po co Theo ta deska, skoro i tak nie robi z niej użytku. Wyciąga ją tylko raz na parę miesięcy, gdy mamusia zapowie wizytę, żeby łudziła się, że syn jakoś radzi sobie poza rodzinnym gniazdem.
W niedzielne popołudnie leżę na kanapie, przykryta jego ulubionym błękitnym kocem i przeglądam gazetę sprzed dwóch lat. Nie dajcie się zwieść, Theo na co dzień nie obcuje z prasą, w tę pojedynczą stronę akurat coś było owinięte podczas przeprowadzki, po czym zapodziała się gdzieś w ogromie wszystkiego.
- Wiedziałeś, że Denny Morrison miał nie wystąpić na Igrzyskach? – Wołam w stronę sypialni, odszyfrowawszy kolejny fragment kolumny sportowej. Theo grzebie pod łóżkiem w poszukiwaniu czegoś bliżej nieokreślonego. Od dwóch dni chodzi nerwowy, ale nie chce zdradzić powodu, mimo moich nalegań i subtelnego szantażu.
- Nie widziałaś gdzieś tych takich śmiesznych czerwonych wstążeczek? – Pyta, stając w drzwiach. Ma na sobie flanelową koszulę, zdecydowanie za małą i zbyt zakurzoną, by paradować w niej przez życie. Kręcę głową bez entuzjazmu.
- Po co ci one?
Spuszcza wzrok, uśmiechając się szeroko, co nie wróży nic dobrego.
- Zaprosiłem koleżankę na kolację – mówi, wyraźnie tym faktem zachwycony. Ściąga ze mnie kocyk, po czym składa go z nietypową dla siebie pedanterią. Ląduje na dnie szuflady, razem z kubkiem po zeszłotygodniowej herbacie oraz pudełkiem chusteczek.
Spoglądam na Theo z wyrzutem.
- Nie przesadziłeś przypadkiem?
- Tylko na dzisiejszy wieczór, obiecuję – przewracam oczami, obdarowana błagalnym spojrzeniem.
- Ale posprzątasz tu w końcu?
Theo pokornie zabiera się za usuwanie największego brudu na tyle, by dało się postawić kilka kiczowatych ozdób i ewentualnie wcisnąć gdzieś butelkę wina. W ciągu następnych trzech kwadransów stół pokrywa się artystycznymi plamami zapachowej parafiny, a Theo już wybiera numer straży pożarnej, lamentując przy tym, że chciał stworzyć romantyczny nastrój, że wcale nie zamierzał obrócić osiedla w kupę popiołu. Szczęśliwie mebel okazuje się odporny na nikłe płomyczki świeczek w kształcie serc. No, od biedy mogą te serca przypominać. Ostatecznie i tak zostają zastąpione płatkami róż. Tych takich mydlanych, które podobno panie w średnim wieku lubią wrzucać do kąpieli.
- I jak to wygląda?
- Zależy, jaki był zamysł – odpowiadam, nie chcąc przekazać mu brutalnej prawdy, iż nieszczególnie imponująco. Zresztą nie ma to większego znaczenia, panna nie pojawi się u nas drugi raz, choćby Theo był mistrzem dekorowania wnętrz.
- No – stwierdza niepewnie – tak jakoś chciałem zrobić, żeby był romantyczny nastrój…
Gaszę światło. Upycham nieszczęsną deskę nieco głębiej, więc w rezultacie wystaje już tylko niewielki kawałek. Zapalam pojedynczą świecę i stawiam ją na stole. Kto by się przejmował zasadami feng shui?
Theo tymczasem zakłada inną, odrobinę lepiej dobraną koszulę. Nieskazitelnie białą, aż jestem w szoku. W naszym mieszkaniu nieskazitelna biel jest mitem, nikt jej dotąd nie widział. Trzęsącymi się rękami zapina guziki, przystępując z przerażeniem do starcia z krawatem.
- Pomogę ci – oferuję, bynajmniej nie z altruistycznej chęci zwiększenia szans na powodzenie jego randki. Muszę przyznać, że w tym stroju wygląda całkiem nieźle.
Rozlega się dzwonek do drzwi.
Z mojego miejsca nie widzę dokładnie, ale Theo potyka się o coś w przedpokoju, nim udaje mu się otworzyć wybrance.
Wchodzi do pokoju. Ma czerwoną sukienkę do kolan
i to w zasadzie jedyne, co mogę o niej powiedzieć. Jest klonem wszystkich poprzednich, czasem aż zaczynam się zastanawiać, skąd Theo je bierze. Identyczne, pozornie piękne, bez najmniejszej skazy. Puste, niestety. I wyjątkowo tchórzliwe.
Ta mija mnie bez słowa, po czym siada na kanapie tuż obok, jakby była u siebie w domu. Szczerzę się złowieszczo w stronę współlokatora, a on ledwie zauważalnie kręci głową.
- Coś się stało, kochanie? – Pyta kobieta infantylnie. Przedrzeźniam bezczelnie te jej słodkie usteczka i trzepotanie rzęsami. Myślałam, że takie zachowanie kończy się na poziomie przedszkolnych zabaw, ale dziewczyny Theo nieraz już mnie zaskoczyły.
- Pamiętasz tamtą wegetariankę, której wysmarowałam torebkę świńską krwią? – Przypominam sobie nagle, bardzo z tego wyczynu zadowolona. Theo nie odzywał się do mnie przez dwa tygodnie po tym, jak panienka uciekła z krzykiem.
Zalewam świeczki kropelkami wody, aż gasną, sycząc cicho.
Nasz gość od siedmiu boleści wstaje i podchodzi do okna bez cienia konsternacji. Opiera się władczym gestem
o parapet.
Boże, ta baba jest najgorsza ze wszystkich.
- Wypchnij tego maszkarona, będzie fajnie lecieć
– sugeruję, ale Theo ucisza mnie machnięciem ręki, którą następnie opiera na plecach dziewczyny.
- Monika – szepcze takim głosem, że czuję natychmiastową potrzebę ewakuacji.
Zaraz się zaczną przeciągłe spojrzenia, pocałunki, czułe słówka – myślę ze zgrozą, pilnując, aby nie zemdleć na środku dywanu. Ledwie udaje mi się dotrzeć do kuchni, osuwam się z ulgą na chłodne kafelki.
Muszę przejrzeć swój arsenał upiornych incydentów, to
w pierwszej kolejności.
Monika – krzywię się na sam dźwięk tego imienia – nie wygląda na trudny przypadek.
Trzaskam talerzami. Wygrzebuję z szafki stare łańcuchy
i pędzę radośnie do salonu, wydzwaniając nimi ponurą Lacrimosę.
Nigdy jeszcze nie udało mi się dokończyć popisowego numeru, zazwyczaj wszystkie uciekały po pierwszych nutach, ale ta wydaje się odporna na dźwięki z zaświatów. Wciąż mam zaszczyt podziwiać amarantową tkaninę, opinającą jej tłusty tyłek. No, chciałabym, żeby był tłusty, bardzo bym tego chciała. Prycham, sfrustrowana brakiem reakcji. Jaki jest sens straszenia ludzi, kiedy oni nawet nie wiedzą, że są straszeni?
Theo marszczy brwi, równie zaskoczony, ale na jego twarzy maluje się również ulga. Wzruszam ramionami.
- Naprawdę muszę upaść tak nisko i zawodzić jej nad uchem z zarzuconym prześcieradłem? – Jęczę, wysoce zdegustowana tą wizją.
W tym momencie Monika odwraca się. Nie podoba mi się jej wzrok. Nie przeszywa mnie na wylot, jak to się zazwyczaj dzieje, tylko zatrzymuje się na wysokości moich oczu.
- Nie musisz – dziewczyna zawiesza głos na widok zaskoczonego Theo. – Nie musisz się o mnie martwić, sama trafię do wyjścia.
I wychodzi, głośno trzaskając drzwiami.
Theo pędzi za nią na złamanie karku, przeprasza, błaga
o wybaczenie, usiłuje tłumaczyć to, co słyszała, muzycznymi ekscesami sąsiadów, lecz ona zbywa go tajemniczym uśmiechem. Wraca do domu załamany.
- Zawsze będziesz psuć mi wszystkie randki? – Zaczyna standardowy dialog.
- Nie była dla ciebie odpowiednia – stwierdzam.
Wzdycha zrezygnowany.
- To co, oglądamy jakiś film?
Błękitny kocyk wraca do łask. Siadamy we dwoje na kanapie z paczką solonych orzeszków. Ja i Theo. Jedyny akceptowalny duet. Theo jak zwykle włącza „My Fair Lady” i wspólnie, przy czym on zapewne przez grzeczność, stwierdzamy, że tak powinny wyglądać każde Walentynki.
W hołdzie Kapitanowi

O autorze

rysanaszkle / Twórcy bloga

Niziołek. Trzpiotka. Koala. Grzesznik. Thinker. Rysanaszkle. Mleko. I koledzy.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Obsługiwane przez usługę Blogger.