Zdarzają się w życiu takie chwile, kiedy mimo odwiecznego pesymizmu społeczeństwa masz ochotę skakać z radości i dziękować wszystkim na swojej drodze po prostu za to, że istnieją. Tak, wszystkim.
Nawet znienawidzonej nauczycielce francuskiego, nawet tej paniusi blokującej cały chodnik swym jestestwem i jego dziwacznymi częściami garderoby. I nawet wychowawcy, który skazał cię na odbywanie kary za grzechy innych. Przeżywasz wtedy momenty całkowitego zjednoczenia ze wszechświatem, czy coś w tym stylu, jak opisałaby to Kia Lisa w przypływie weny twórczej.
Tego właśnie doznała Shannon Valentine, stojąc pewnego pięknego majowego dnia przed wejściem do Domu Spokojnego Dożywania Żywota i łomocząc radośnie w drzwi. Jak zwykle towarzyszyli jej wtedy Kia Lisa i Nick, lecz zdawała się nie dostrzegać obecności przyjaciół, jako że euforia pochłonęła ją doszczętnie. Po dłuższej chwili nadeszła Irina, z ociąganiem wpuszczając przybyszów do środka.
- Słuchajcie, słuchajcie wszyscy! – Zawołała wesoło Shannon, biegająca po kolei od pokoju do pokoju w celu zmuszenia Bogu ducha winnych staruszków do ruszenia się z miejsc oraz wzięcia udziału w zainicjowanym przez nią samą posiedzeniu najwyższej wagi państwowej.
Kiedy już - prawdopodobnie przy pomocy sił nieczystych, innej opcji nie ma - zdołała zgromadzić gawiedź pod apartamentem Grdyki, dziewczyna bez jakiegokolwiek uprzedzenia nacisnęła klamkę, tym samym zmuszając lokatorkę do wypchnięcia Gnata na balkon. Co jak co, ale potajemne schadzki z kochankiem podczas ciszy poobiedniej nie świadczyły dobrze o samozwańczej szefowej Domu. Na nic się jednak zdały wysiłki przełożonej. Shannon momentalnie wciągnęła biednego Gnata z powrotem do wnętrza, marudząc przy tym, iż nie ma czasu na zabawę w chowanego. Następnie usadziła parę zakochanych na ich honorowych tronach, pamiętających jeszcze czasy, kiedy to wspólnie wygrali konkurs na Króla i Królową Dorocznego Balu Żywych Trupów (co, nawiasem mówiąc, nie było wcale tak bardzo dawnym wydarzeniem jak by się mogło czytelnikowi wydawać. Należy jednak pamiętać, iż emerytom czas z założenia płynie znacznie wolniej).
Trzeba przyznać, wyglądali iście uroczo, gdy siedzieli tak obok siebie. Ona, była mistrzyni olimpijska w podnoszeniu ciężarów, o sylwetce godnej reprezentantki swojej profesji. Można by się wręcz pokusić o stwierdzenie, że mięśni pozazdrościłby jej niejeden współczesny sportowiec, czego zapewne nie omieszkałaby skomentować z właściwą sobie pogardą dla tego gatunku ludzkiego, umieszczanego przez nią w szufladce zatytułowanej właśnie „współcześni sportowcy”.
Gnat natomiast jawił się przy kobiecie swego życia postacią wręcz eteryczną i porównanie go do delikatnej rusałki tudzież innej nimfy nie byłoby tu wcale nieadekwatne. Całości tego uroczego obrazka dopełniała sceneria – obrzydliwie różowe ściany pomieszczenia, bogato zdobiona toaletka z popisanym równie różową szminką lustrem i w końcu wspomniane wcześniej trony, od stóp do głów – o ile krzesła mogą posiadać stopy i głowy – pokryte połyskliwymi niebieskimi kokardkami, tak bardzo niepasujące do otoczenia, jak to tylko możliwe. Jeżeli wyobrazimy sobie do tego spory tłumek ludzkich istot, niewątpliwie mających czas zwany powszechnie „kwiatem wieku” już za sobą, mamy przed oczami początek sceny, mającej na celu wyrażenie wewnętrznej dumy córki państwa Valentine.
Sama Shannon stała pośrodku tego wszystkiego, mając po jednej stronie Kię Lisę, mocno niepewną zamiarów przyjaciółki, a po prawej Nicka z wyrazem hańby i wstydu na twarzy. Na jej obliczu z kolei malował się zachwyt tak wielki, że zaintrygował wszystkich mieszkańców zamczyska na przedmieściach Barcelony, nie wyłączając wiecznie zrzędliwej Praksedy. Ona właśnie była tą, która pierwsza nie wytrzymała napięcia.
- Powiedzże już wreszcie – zniecierpliwiła się i, mimo podniecenia, dało się wyczuć w jej głosie nutkę wrodzonej jędzowatości.
To ostatecznie przekonało Shannon do wskoczenia na stołek, głośnego chrząknięcia i wygłoszenia komunikatu:
- Raduj się, narodzie – obwieściła złośliwie – bo oto Nicky nasz kochany oblał test z hiszpańskiego!
Zgroza wymalowana na twarzach mieszkańców Domu błędnie świadczyła o fakcie, iż znaleźli się w stanie niemal agonalnym, aczkolwiek każdy wyglądał tak, jakby starał się dobrze przyjąć tę wieść. Uważali, że w ten sposób powinno to wyglądać, że powinni być zdruzgotani. Nick stał niewzruszony i wpatrywał się w widoczny za oknem komin pobliskiej fabryki, jakby to nie jego dotyczyła zła ocena i wynikająca z niej niezliczona ilość kłopotów. Jedynie Kia Lisa pobladła, choć od niej z niejasnych względów zawsze oczekiwano, aby była odporna na emocje, które z założenia są raczej cudzymi emocjami.
- Nicky, aniołku, jak ty sobie teraz poradzisz z życiem? Nikt nie może zmuszać cię, byś miał być za siebie odpowiedzialny, to straszne, tragiczne wręcz, takie przykre zrządzenie losu. Ty jesteś jeszcze taki delikatny, nie, nie...
I nie pomyliła się, Nicky istotnie skończył marnie. Czysty przypadek? Efekt motyla? Czy predestynacja? A może nasz los też jest już zaplanowany?
0 komentarze:
Prześlij komentarz